- Wreszcie się ocknęłaś - powiedziałem - Już zaczynałem się martwić. Szkoda by było, żeby taką ładną klacz szlak trafił. Nawet byś mi się podobała, gdybyś nie miała takiego paskudnego charakteru - westchnąłem teatralnie. Udało mi się ją rozśmieszyć, ale momentalnie znowu spoważniała. Podeszła do swoich mieczy i zawiesiła je u swojego boku. Potem znowu popatrzyła mi w oczy i powtórzyła pytanie
- Co to jest?
- Szczerze mówiąc, nie wiem. To co się działo wcześniej było dziwne. Najpierw jakbyś straciła przytomność, a potem dostałaś szału. Coś jak wtedy, co się działo na tej plugawej arenie. Spaliłaś kawał lasu. Obawiam się, że razem z różnymi małymi zwierzątkami, które w nim żyją…
- Co? – krzyknęła. Ruchem łba wskazałem na zbrązowiały kawałek puszczy. Zgliszcza drzew wciąż się dymiły.
- Potem – kontynuowałem – Uspokoiłaś się. Chciałem cię przenieść tutaj, ale gdy cię dotknąłem i nasza krew się pomieszała stało się coś dziwnego… - urwałem
- No co? Co dziwnego? – dopytywała się z niepokojem, niemal mnie depcząc
- Zaczęłaś dymić i świecić.
- Ja?!
- Nie jesteś zwykłym pegazem, co? Demon? Widmo? Klątwa? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź ciągnąłem dalej – Ten dym i światło, które się z ciebie wydostawały zaczęły się zwijać w taką smugę i pofrunęły do tej groty. Wziąłem Cię więc i tam zaniosłem. No i tam leżał ten przedmiot.
Był on malutką, lśniącą piramidą. Zdawało się, że na chromowanych ściankach tli się ogień. Ronderu obeszła dookoła to coś. Przyjrzała się uważnie i niecierpliwie potrząsnęła grzywą.
- Nie wiem co to jest – przyznała niechętnie – Na razie musimy to gdzieś ukryć, zanim się zastanowię do czego to wykorzystać.
- Może zostać tutaj – zaproponowałem – Na razie chodźmy stąd, bo jestem głodny. Nie jadłem już 3 dni.
- Z tej groty jest całkiem wygodna droga na dół na pastwiska.. – stwierdziła Ronderu
- Drogi są dla frajerów – prychnąłem i bez uprzedzenia zeskoczyłem z urwiska w przepaść. W dole, kilka kilometrów niżej znajdował się las
- Expecto! – wrzasnęła zszokowana z mną i również zeskoczyła rozwijając skrzydła. Spadałem jak kamień, a wiatr okładał mnie po pysku. Grzywa trzepotała pionowo w górę na wietrze, a ja cieszyłem się chłodnym powietrzem. Gdy byłem już kilometr nad ziemią pozwoliłem sobie na transformację. Od czubka ogona aż po kopyta moja postać rozmywała się w mgle. Wreszcie stałem się zwiewnym jak pióro tworem i przestałem spadać. Jako chmura mogłem biegać po niebie. Wtedy dogoniła mnie Ronderu. Była wściekła, a nawet przerażona.
- Jak ty przeklęty pomiocie mogłeś to zrobić? – wrzasnęła mi w pysk – Jak tylko się zmaterializujesz zamorduję cię, a potem utopię twoje szczątki w tęczowym wodospadzie!
- To jest taki wodospad? – spytałem rozbrajająco
- Jest. Roka go znalazł. Może ci go pokaże – odrzekła nadal zła
Wreszcie wylądowaliśmy na ziemi. Z powrotem się przemieniłem, ale klacz wbrew swym groźbom nie sięgnęła mieczy. Pokłusowaliśmy na półwysep przy rozległym zalewie. Porastała go cudowna, soczysta trawa. Gdy już się najedliśmy zdecydowałem się przerwać milczenie.
- Mówiłaś, że walcząc na aukcjach straciłaś kilka lat z życia. Że cię nie rozumiem – przerwałem, a ona skinęła twierdząco głową – Masz rację, nie rozumiem jak to jest być niewolnikiem - gladiatorem, ale rozumiem jak to jest cierpieć.
Ronderu uniosła głowę i popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.
- Słyszałaś o Wielkiej Wojnie Gatunkowej? O wojnie między światłem, a ciemnością?
- Słyszałam. Ty walczyłeś po stronie światła?
- Tak. Ale uwierz, że nie robiłem tego dla własnej korzyści. Nasz świat tworzy światło i mrok w równowadze. Ale ją łatwo zniszczyć poprzez tych, którzy są źli. Oni atakują bezbronnych. Dzieci, kobiety, cywili. Próbują ich przeciągnąć na swoją stronę. Jak im się nie udaje zabijają ich.
Klacz stała zasłuchana. Cieszyłem się z tego, bo po raz pierwszy opowiadałem o tym co się wydarzyło za czasów Mrocznych Dni.
- My, rycerze pokoju walczyliśmy od wielu miesięcy. Nasze jednostki były wyczerpane. Jedyną metodą, aby zakończyć wyniszczający konflikt było pozbycie się Ciemnych Lordów. Mój mentor wraz z grupką ochotników postanowił się poświęcić. Ja też chciałem iść, ale mi nie pozwolili. Byłem za młody. Uwięzili mnie, żebym za nimi nie poszedł. Miotałem się bezsilny w kajdanach, związany przez najlepszych przyjaciół. Wreszcie się udało. Popędziłem za nimi, ale było już za późno. Sam widziałem jak dobrowolnie poddają się torturom. Tak straszliwym torturom, że do tej pory budzę się z krzykiem… - głos mi się załamał – Zamordowałem ich oprawców. To był pierwszy i ostatni raz w życiu, kiedy straciłem nad sobą panowanie. Ich podwładni chcieli się na mnie zemścić. Zabiliby mnie, gdyby nie fakt, że wieża, w której się znajdowaliśmy wyleciała w powietrze, a ja cudem ocalałem. Mimo to do tej pory mam rany.
Zacisnąłem oczy i napiąłem mięśnie. Na mojej skórze zaczęły się pojawiać paskudne blizny. Czerwone, fioletowe, czarne. Podłużne nacięcia, szramy, guzy poprzecinane siecią czarnych żyłek. Ronderu cofnęła się przerażona.
- Nie jestem taki przystojny na jakiego wyglądam – uśmiechnąłem się na siłę, ale ona nie dała się nabrać – No dobra. Po prostu nie umiem się sam wyleczyć. Nie mam takich zdolności – wyznałem.
Klacz wpatrywała się we mnie, a to co było w jej oczach nie było już obojętnością, ale zrozumieniem
< Ronderu? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz