wtorek, 17 marca 2015

Ronderu "Moja historia"

Roka przeleciał obok mnie, jakby wystrzeliło go z procy. Wiedziałam, że powinnam go zostawić w spokoju, bo raczej bez powodu by się tak nie spieszył. Mój instynkt jak zawsze wygrał - im mniej kłopotów w życiu, tym spokojniej. Delikatnie wylądowałam na ziemi i dalszą drogę przekłusowałam. Chciałam pójść nad jezioro, aby poćwiczyć swoje, jakby to powiedzieć, artystyczne umiejętności...
Na miejscu wzleciałam delikatnie nad ziemię i przeleciałam na środek tafli wody. Tam, w tylko mi znany rytm, stawiałam kroki w różnych chodach - od stępu, po przez kłus wyciągnięty, piaff czy galop. Jednak wody dotykałam jedynie czubkami kopyt, zostawiając ślady w postaci wodnych kół. Z daleka mogło to wyglądać niezgrabnie, lecz z bliska okazywało się to jakby baletem. Pomimo wszystko, nie była to łatwa sztuka - trzeba uważać, aby choćby o centymetr zbyt wysoko nie podciągnąć nogi, postawić jej zbyt bardzo na lewo czy prawo lub spóźnić któryś ruch. Wtedy nie ma mowy, abyś zdążył zmieścić się w rytmie, a przez to "taniec" staje się do przesady chaotyczny, i późniejszy rysunek na tafli wody staje się nieczytelny. Ja już od jakiegoś czasu nie musiałam się tym przejmować, przeszłam do perfekcji. Co jakiś czas trenowałam, więc co jakiś czas musiałam wymyślać sobie coraz trudniejsze kroki, ale nie jest to takie łatwe. Znaczy się, już nie.
Jak zwykle trening trwał póki słońce zupełnie nie zniknęło z nieba. Wtedy podleciałam wyżej i wróciłam na swoją Podniebną Wyspę. Tam założyłam sobie na grzbiet lśniącą, trochę prześwitującą chustę, która delikatnie opadała mi na boki. Ukryłam pod nią pas z moimi dwoma mieczami Lig i wyleciałam z jaskini. Wróciłam na ziemię i zbliżyłam się w kierunku jednego z lasów, gdzie zwykle panowała ciemność. Uwielbiałam tam spacerować między pniami, czuć się w pełni wolną...
Zwykle w nocy zwierzęta były tam rzadko widziane, więc nic mi nie przeszkadzało. Teraz zapachy, na które byłam szczególnie wyczulona, zdecydowanie lepiej do mnie docierały i rozróżniałam bez problemu nawet najbardziej podobne do siebie. Wyszłam na jedną z kilku okrągłych polan znajdujących się w lesie. Po chwili usłyszałam za sobą szelest. W jednej sekundzie odwróciłam się, wyjęłam miecze i znalazłam się po prawo i trochę od tyłu tego czegoś, co wyszło z zarośli. Jeden z mieczy znajdował się na szyi napastnika, trochę się w nią wpijając, a drugi znalazł się po lewej na wysokości mojej teraz wysoko podniesionej głowy. Gdy nadal przytrzymywałam osobnika, który także okazał się dość mocno oszołomionym koniem, z drugiej strony wybiegł Roka. Kary koń, pomimo że przetrzymywany w mojej "pułapce", był na tyle zszokowany, że nie miał zamiaru się ruszyć. Moje oczy były przepełnione dzikością
- Nie waż się wykonać jakiego kol wiek ruchu, bo odetnę ci łeb! - syknęłam w ostrzeżeniu do karusa, jeszcze bardziej wpijając ostrze mego miecza w jego skórę. Chyba doskonale zrozumiał ostrzeżenie. Roka bez mojego słowa wiedział, aby otoczyć go od tyłu. Gdy był na pozycji, przywołałam miecze do siebie. Jeden z nich ociekał trochę krwią. Włożyłam je do pasa, i stanęłam naprzeciwko nieznanego ogiera, ewidentnie domagając się wyjaśnień. Ucieszyłoby mnie jeszcze, gdyby Roka powiedziałby mi, jakim cudem się tu znalazł...

< Nero? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz